wtorek, 7 stycznia 2014

Miały być kolory życia to dziś czarny

Miały być kolory życia to dziś czarny. Znacie piątek 13-tego, przy dzieciach jest on jakby częściej i niekoniecznie w piątek, może być we wtorek. To dzień w którym przeciętna matka wstaje zupełnie nieprzygotowana na to co się będzie działo, w połowie dnia marzy o jego końcu, wieczorem zawsze jest jeszcze jakaś bomba a dnia następnego określa się ten dzień tak jak to określa moja koleżanka "dzień wyjęty z życiorysu" (picaporte - dedykuję ten post Tobie aby takich dni było jak najmniej) .
Wstaje sobie zatem taka mamuśka jak ja we wtorek z myślą mąż wybywa na delegacje wróci jutro, jeden dzień i noc z dwójką maluchów - damy radę. Jest siódma czyli źle nie jest w końcu mogłaby to być np piąta. Najmłodsza pociecha zjada w sposób jak najbardziej naturalny czyli z cyca mleczko i zaczyna dzień. Drugi z obywateli nieletnich od razu protestuje że śniadanie "jeszcze nie teraz" i to jak dotąd standard. Później nadchodzi czas drzemki najmłodszego, który o dziwo spać się nie wybiera, za to płakać trzeba zacząć. Dodajmy że mamuśka śniadania jeszcze nie zjadła bo karmiła, przekomarzała się ze starszym o śniadanie, ubieranie, zmianę pampersa, nie krzywdzenie w wielkiej miłości młodszego ( czytaj "nie kładź się na nim, nie podnoś, nie ciągnij za rękę/nogę, delikatnie całuj, on cię słyszy nie musisz mu tego krzyczeć prosto w twarz").
Po godzinie prób usypiania, karmienia w międzyczasie wstawiania obiadu mamuśka odkłada płaczące dziecko i idzie zjeść śniadanie "a niech płacze 5 min mu się nic nie stanie". Po kilku godzinach nadal bez snu i z ciągłym noszeniem nadchodzi 11, czas na pierwsze obiadki skoro mleka nie chce, marcheweczka z jabłkiem zrobiona, czas podać, na co starszy też chce obiad, no tak w końcu nie ważna godzina ważne, że młodszy je, dobrze że starszy sam je a nie w zazdrości żąda karmienia. Siadają obaj i zaczynamy lawirowanie  ręce, łyżka, buzia, nos, broda, oko. Marchew jest wszędzie. Wreszcie kończymy, teraz szybkie ogarnięcie poligonu zdarzeń i jazda na spacer może w wózku uśnie. Dwa piętra w dół z wózkiem, dwójka dzieci do ubrania i dwa piętra w dół. Starszy zadowolony, młodszy usypia na powietrzu a mamuśka stara się oddychać miarowo i cieszy się że przez kurtkę potu czuć nie będzie. Teraz "małe" zakupy w końcu same się nie zrobią. Po godzinie spaceru najmłodszy się budzi i od razu o dziwo i nie jak standardowo lamentuje na ręce. Do domu jeszcze nie wrócimy bo starszy z kolegą gania się po parku. Po kolejnej godzinie z najmłodszym na ręku stwierdzam, że czas do domu, w końcu obaj głodni. Jednak kolega wpada na pomysł placu zabaw na co najstarszy syn chętnie przystaje i zaczyna się przekomarzanie czy do domu czy na plac. Końcowy efekt tego jest taki że mamuśka kawałek drogi wraca z dwójką na rękach, pchając jednocześnie wózek w którym są zakupy. Nie da się? co się nie da, mamuśki wszystko potrafią, to jest jednoosobowa, rozwojowa siłownia.
Wrócili, chłopaki na górę, matka w dół po wózek, wózek z zakupami w górę, mamuśka prawie zawał. Młodszy zjada, starszy życzy sobie naleśniki. Z młodszym na ręku robimy naleśniki, wrzucamy jajka, trochę mąki, sól, sięgamy po więcej mąki... upsss, nie ma, no cóż będą naleśniki ubogie w mąkę. Robimy, najmłodszy lamentuje, robimy zatem tylko porcję dla starszego (no cóż mamuśka zrobi sobie w chwili wolnej a teraz obejdzie się smakiem). Starszy nie chce, odwidziało mu się. Trochę zabawy wspólnej i znów "nie kładź się na nim, nie podnoś, nie ciągnij za rękę/nogę, delikatnie całuj, on cię słyszy nie musisz mu tego krzyczeć prosto w twarz",  po czym idziemy się kapać, najpierw najmłodszy, później starszy. Starszy na szczęście sam, a na szczęście bo w tym czasie można mleko podgrzać (odciągnięte dnia wcześniejszego - bo po 16 godzinie cyc jest beee). Podgrzewamy zatem mleczko a w tym czasie starszy postanawia umyć podłogę w łazience, czytaj wiaderkiem do zabaw przelewa wodę z wanny na podłogę łazienki. Sprzątamy, wycieramy się i do karmienia. Teraz chwila drzemki młodszego, druga dzisiaj, jedna na spacerze druga po butli, trwa całe 30 minut w czasie których mamuśka ściąga mleko na następne karmienie bo przecież też cyc będzie beee. Po magicznych 30 minutach oczy się otwierają, i dalej do zabawy, a jak nie to płacz. O 19:30 mamuśka cała szczęśliwa zbiera ekipę do sypialni, uffffff będzie koniec, jeszcze tylko mleko i już....
ale ale gdzie ta bomba, no jest, znaczy się będzie.
Starszy usypia, młodszy je, ale mu to mleko szybko schodzi niebywałe, zjadł całe, czy ja się zamyśliłam czy to tak szybko poszło, "&*%$%*&  dlaczego on jest cały mokry, do diaska kto krzywo zakręcił butelkę, nieeee tylko nie to" i nagle się okazuje że dziecko niewiele zjadło, mleko całe się na wszystko wokół wylało a mamuśka wykończona nawet tego nie zauważyła. Matka do przebrania, dziecko do przebrania. Dziecko płacze, płacze to mało powiedziane robi aferę na całe osiedle, czerwony aż się krztusi... No a co wWy byście nie płakali jakby Wam na początku jedzenia ktoś kolację zabrał i jeszcze kazał się przebrać i umyć, starszy aferą obudzony. Zaczynamy ponownie zabawę w karmienie i usypianie. W końcu śpią, najmłodszy niespokojnie bo taka bomba na koniec dnia go rozeźliła, mamuśka myśli: jeszcze tylko rozwiesić 4 prania, które pracowicie pralka wykonywała przez cały dzień, przeprać w ręku to co się mlekiem świeżo zalało, pozmywać, zjeść kolację i się wykąpać żeby jakoś pachnieć i wyglądać w końcu jutro też trzeba z domu się ruszyć i nie straszyć otoczenia. 
Nadzieja na jutro, może jutro wszystko wróci do normy i nie będzie tyle noszenia i braku snu.... eeeee nie, jutro szczepienie a po nim zawsze jest dzień noszenia na rękach, no nic przynajmniej jutro wstanę z wiedzą że znów piątek 13-tego, przepraszam środa 8-ego.

1 komentarz: