środa, 22 stycznia 2014

Czytamy - Suzanne Collins "Igrzyska śmierci"

Dziś post z dziedziny biblioteki, czyli napisany pod wpływem lektury. Po siódmym tomie "Miecza prawdy"  postanowiłam sobie zrobić przerwę i wziąć do ręki lekturę z listy bestselerów.




Pierwszy tom trylogii Suzanne Collins czyta się niezwykle szybko i z zainteresowaniem. Jakości książce dodaje umiejscowienie akcji.  Miasto Panem okrążone dwunastoma dystryktami. Dystrykty te niegdyś wywołały bunt przeciw władzy i przegrały, teraz jako nauczka i przypomnienie że z władzą nie da się wygrać co roku odbywają się Głodowe Igrzyska. Z każdego Dystryktu losuje się po dwie osoby – chłopaka i dziewczynę – i cała dwudziestoczteroosobowa grupa walczy między sobą na śmierć i życie na arenie pod okiem kamer telewizyjnych.

Biorąc książkę do ręki spodziewałam się czegoś w rodzaju walk gladiatorów tylko w wykonaniu dzieci, rzymskich igrzysk i cezara który będzie miał tu władzę. Pozytywnie się zaskoczyłam gdyż sama arena to nie okrąg o rozmiarów takich że widzimy każdego gapia. Tu jest wiele większy teren i dużo ciekawszy topologicznie. Na walczących zerkają wszędobylskie kamery. Czy przedstawiają każdy krok czy raczej każdy wygodny politycznie i ciekawy widowiskowo? Na to pytanie odpowiedzcie sobie przez pryzmat obecnej telewizji albo po prostu przeczytajcie jak jest tutaj.

Na samym początku już po przeczytaniu opisu książki wiedziałam że na arenie wyląduje Katniss Everdeen natomiast przez pierwsze strony miałam zupełnie inny pomysł na chłopaka który zostanie wylosowany z dwunastego dystryktu, i tu mnie pani Collins zaskoczyła.

Co mnie zawiodło - praktycznie od początku znałam zarys zakończenia. Nie był to jakiś wielki wybuch i szok dla mnie...
Co na plus - mimo że zakończenie znałam nie umniejszało to mojej chęci czytania. Powieść świetnie napisana i każdy znajdzie coś dla siebie, od wątków miłosnych, po podziały społeczne, walki z głodem, władzą i polityką bogaczy, a nawet coś dla kucharzy, bo Pani Collins przedstawia nam takie opisy potraw że głodnym czytania nie polecam.

Reasumując książka warta przeczytania i zaraz sięgam po kolejny tom bo pierwszy dał mi jakieś podwaliny do kolejnych, zobaczymy czy równie interesujący i czy tym razem znam zakończenie.

wtorek, 7 stycznia 2014

Miały być kolory życia to dziś czarny

Miały być kolory życia to dziś czarny. Znacie piątek 13-tego, przy dzieciach jest on jakby częściej i niekoniecznie w piątek, może być we wtorek. To dzień w którym przeciętna matka wstaje zupełnie nieprzygotowana na to co się będzie działo, w połowie dnia marzy o jego końcu, wieczorem zawsze jest jeszcze jakaś bomba a dnia następnego określa się ten dzień tak jak to określa moja koleżanka "dzień wyjęty z życiorysu" (picaporte - dedykuję ten post Tobie aby takich dni było jak najmniej) .
Wstaje sobie zatem taka mamuśka jak ja we wtorek z myślą mąż wybywa na delegacje wróci jutro, jeden dzień i noc z dwójką maluchów - damy radę. Jest siódma czyli źle nie jest w końcu mogłaby to być np piąta. Najmłodsza pociecha zjada w sposób jak najbardziej naturalny czyli z cyca mleczko i zaczyna dzień. Drugi z obywateli nieletnich od razu protestuje że śniadanie "jeszcze nie teraz" i to jak dotąd standard. Później nadchodzi czas drzemki najmłodszego, który o dziwo spać się nie wybiera, za to płakać trzeba zacząć. Dodajmy że mamuśka śniadania jeszcze nie zjadła bo karmiła, przekomarzała się ze starszym o śniadanie, ubieranie, zmianę pampersa, nie krzywdzenie w wielkiej miłości młodszego ( czytaj "nie kładź się na nim, nie podnoś, nie ciągnij za rękę/nogę, delikatnie całuj, on cię słyszy nie musisz mu tego krzyczeć prosto w twarz").
Po godzinie prób usypiania, karmienia w międzyczasie wstawiania obiadu mamuśka odkłada płaczące dziecko i idzie zjeść śniadanie "a niech płacze 5 min mu się nic nie stanie". Po kilku godzinach nadal bez snu i z ciągłym noszeniem nadchodzi 11, czas na pierwsze obiadki skoro mleka nie chce, marcheweczka z jabłkiem zrobiona, czas podać, na co starszy też chce obiad, no tak w końcu nie ważna godzina ważne, że młodszy je, dobrze że starszy sam je a nie w zazdrości żąda karmienia. Siadają obaj i zaczynamy lawirowanie  ręce, łyżka, buzia, nos, broda, oko. Marchew jest wszędzie. Wreszcie kończymy, teraz szybkie ogarnięcie poligonu zdarzeń i jazda na spacer może w wózku uśnie. Dwa piętra w dół z wózkiem, dwójka dzieci do ubrania i dwa piętra w dół. Starszy zadowolony, młodszy usypia na powietrzu a mamuśka stara się oddychać miarowo i cieszy się że przez kurtkę potu czuć nie będzie. Teraz "małe" zakupy w końcu same się nie zrobią. Po godzinie spaceru najmłodszy się budzi i od razu o dziwo i nie jak standardowo lamentuje na ręce. Do domu jeszcze nie wrócimy bo starszy z kolegą gania się po parku. Po kolejnej godzinie z najmłodszym na ręku stwierdzam, że czas do domu, w końcu obaj głodni. Jednak kolega wpada na pomysł placu zabaw na co najstarszy syn chętnie przystaje i zaczyna się przekomarzanie czy do domu czy na plac. Końcowy efekt tego jest taki że mamuśka kawałek drogi wraca z dwójką na rękach, pchając jednocześnie wózek w którym są zakupy. Nie da się? co się nie da, mamuśki wszystko potrafią, to jest jednoosobowa, rozwojowa siłownia.
Wrócili, chłopaki na górę, matka w dół po wózek, wózek z zakupami w górę, mamuśka prawie zawał. Młodszy zjada, starszy życzy sobie naleśniki. Z młodszym na ręku robimy naleśniki, wrzucamy jajka, trochę mąki, sól, sięgamy po więcej mąki... upsss, nie ma, no cóż będą naleśniki ubogie w mąkę. Robimy, najmłodszy lamentuje, robimy zatem tylko porcję dla starszego (no cóż mamuśka zrobi sobie w chwili wolnej a teraz obejdzie się smakiem). Starszy nie chce, odwidziało mu się. Trochę zabawy wspólnej i znów "nie kładź się na nim, nie podnoś, nie ciągnij za rękę/nogę, delikatnie całuj, on cię słyszy nie musisz mu tego krzyczeć prosto w twarz",  po czym idziemy się kapać, najpierw najmłodszy, później starszy. Starszy na szczęście sam, a na szczęście bo w tym czasie można mleko podgrzać (odciągnięte dnia wcześniejszego - bo po 16 godzinie cyc jest beee). Podgrzewamy zatem mleczko a w tym czasie starszy postanawia umyć podłogę w łazience, czytaj wiaderkiem do zabaw przelewa wodę z wanny na podłogę łazienki. Sprzątamy, wycieramy się i do karmienia. Teraz chwila drzemki młodszego, druga dzisiaj, jedna na spacerze druga po butli, trwa całe 30 minut w czasie których mamuśka ściąga mleko na następne karmienie bo przecież też cyc będzie beee. Po magicznych 30 minutach oczy się otwierają, i dalej do zabawy, a jak nie to płacz. O 19:30 mamuśka cała szczęśliwa zbiera ekipę do sypialni, uffffff będzie koniec, jeszcze tylko mleko i już....
ale ale gdzie ta bomba, no jest, znaczy się będzie.
Starszy usypia, młodszy je, ale mu to mleko szybko schodzi niebywałe, zjadł całe, czy ja się zamyśliłam czy to tak szybko poszło, "&*%$%*&  dlaczego on jest cały mokry, do diaska kto krzywo zakręcił butelkę, nieeee tylko nie to" i nagle się okazuje że dziecko niewiele zjadło, mleko całe się na wszystko wokół wylało a mamuśka wykończona nawet tego nie zauważyła. Matka do przebrania, dziecko do przebrania. Dziecko płacze, płacze to mało powiedziane robi aferę na całe osiedle, czerwony aż się krztusi... No a co wWy byście nie płakali jakby Wam na początku jedzenia ktoś kolację zabrał i jeszcze kazał się przebrać i umyć, starszy aferą obudzony. Zaczynamy ponownie zabawę w karmienie i usypianie. W końcu śpią, najmłodszy niespokojnie bo taka bomba na koniec dnia go rozeźliła, mamuśka myśli: jeszcze tylko rozwiesić 4 prania, które pracowicie pralka wykonywała przez cały dzień, przeprać w ręku to co się mlekiem świeżo zalało, pozmywać, zjeść kolację i się wykąpać żeby jakoś pachnieć i wyglądać w końcu jutro też trzeba z domu się ruszyć i nie straszyć otoczenia. 
Nadzieja na jutro, może jutro wszystko wróci do normy i nie będzie tyle noszenia i braku snu.... eeeee nie, jutro szczepienie a po nim zawsze jest dzień noszenia na rękach, no nic przynajmniej jutro wstanę z wiedzą że znów piątek 13-tego, przepraszam środa 8-ego.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Troche wspomnień trochę czytania - Wojciech Cejrowski "Gridgo wśród dzikich plemion"


Tym razem historia o książce ale nie tylko. Do przeczytania tej książki doprowadziło wiele zdarzeń. Postać samego autora  była mi znana od wielu lat. Na początku jeszcze w latach młodzieńczych był to wiedza okrojona i tytuł programu, który oglądali dorośli "WC kwadrans". Wtedy zupełnie nie interesowała mnie tematyka programu a opinie które słyszałam były raczej niepochlebne. Z tego też powodu w moich latach młodzieńczych zupełnie nie ciągnęło mnie do programów, książek czy audycji radiowych prowadzonych przez Pana Cejrowskiego.
Na studiach zaczęłam z mężem (wówczas jeszcze chłopakiem, narzeczonym) uczyć się salsy kubańskiej. Nasza nauczycielka a obecnie dobra koleżanka zaraziła mnie samym tańcem ale i muzyką kubańska na tyle że dusza mi się radowała już na pierwsze takty utworów. Muzykę wówczas dostawaliśmy od niej a ona od swoich przyjaciół z Kuby. Utwory w dużej mierze do tej pory nierozpowszechnione, mało znane w Polsce stały się moimi nutami życia. Szczególnie piosenka "Tu carrinito" - Peurto Rican Power, do której zatańczyliśmy z mężem pierwszy taniec na naszym weselu. I ten właśnie utwór któregoś dnia obudził mnie puszczany w radiu. Jakie było moje zaskoczenie, nie wiedziałam skąd dobiega piosenka, kto ja puszcza, jakim sposobem. Jeszcze nie do końca obudzona czekałam na koniec utworu żeby sprawdzić co to za stacja i jaka audycja, kto ją prowadzi. Pewnie się już domyślacie że była to jedna z audycji podróżniczych Wojciecha Cejrowskiego. Od tej pory zaczęłam słuchać tych audycji, oglądać programy w telewizji i budować sobie własną opinię o autorze/redaktorze. Ostatnimi czasy po urodzeniu synków, taniec został odłożony, muzyka zniknęła w natłoku popularyzmów radiowych i zostały programy podróżnicze, które chętnie wyłapujemy i oglądamy z mężem. Czasem patrzę ze zdziwieniem jak nasz 2,5 letni syn też zawiesza oko nie tylko na bajce ale i na tych właśnie programach. Skłoniło mnie to do sprezentowania na gwiazdkę mężowi właśnie wspominanej książki "Gringo wśród dzikich plemion" i nie bez przyjemności dla mnie samej przekonania się jak pisze Pan Cejrowski.
A sama książka - jestem nią zachwycona. Nie jest to historia jednaj wyprawy, jednej podróży ale wielu wypraw, wielu miejsc i są to mam wrażenie same perełki. W książce znajdziemy różne wątki - o ludziach, o roślinach, zwierzętach ale i chwile grozy, nielegalne działania, religie i podejście do wiary. Czytając książkę poszerzamy wiedzę, rozbudzamy w sobie ciekawość świata. Po przeczytaniu chciałoby się "sprzedać lodówkę i jechać". Książka napisana jest w taki sposób iż wielokrotnie wybuchałam śmiechem a zdjęcia ilustrujące wzbudzały we mnie zarówno zachwyt jak i obrzydzenie. Na pewno nie jest to ostatnia pozycja Cejrowskiego, która pojawi się na mojej liście przeczytanych książek.

Na dole nie mogę, nie zamieścić bezpośrednio piosenki która zaprowadziła mnie do lektury

Skąd wziął się Tymuś czyli dialog egzystencjalny z Kubusiam

Leżymy sobie o poranku w łóżku, Tymuś mi na brzuchu, Kuba wtulony w ramię tata nieopodal. Gawędzimy o sprawach różnych.
Nagle Kuba dostaje gwałtownego oświecenia i mówi do mnie pokazując na Tymusia
Kuba:  Jest mały?
Ja: Tak
Kuba: Szukałaś w szpitalu i znalazłaś?
Ja: Tak szukałam w szpitalu
Tata: I gdzie był w szpitalu, pod szafą?
Kuba: Nieeee
Ja: To gdzie, w brzuchu?
Kuba: Tak
Ja: Moim?
Kuba: Nieee, Tymusia
Słów mi i pomysłów na odpowiedź brakło a Kuba kontynuuje...
Kuba: Szukamy w szpitalu?
Ja: A czego, co jest jeszcze w szpitalu?
Kuba: Prezent, Mikołaj ...

piątek, 3 stycznia 2014

Czytamy - Terry Goodkind "Dusza ognia "

Dziś skończyłam czytanie kolejnego tomu Miecza prawdy.  "Dusza ognia" to moim zdaniem jak dotąd druga najciekawsza część a zaczynała się tak nieciekawie. Przez pierwsze kilkanaście stron Richard ugania się za kurą, co z tego że to demon, już się zaczynałam zastanawiać czy cały tom będziemy się uganiać za zwierzętami hodowlanymi. Później było jeszcze gorzej Richard zobaczył "coś" w wodzie. "Nie" - chciałam krzyknąć, czy Goodkind zaczyna wzorować się na "Szczękach". W końcu jednak nasz główny bohater przestaje być podwórkowym myśliwym i wędkarzem w jednym a zaczyna się akcja. Demony nabierają rozsądnej jak dla fantastyki postaci i zaczyna się dziać. Bohaterowie umierają i odzyskują życie, spotykamy ponownie Du Chaillu, Zedd oddaje duszę demonom, Kseni Annalina zostaje uwięziona przez Jaganga, Miecz Prawdy zmienia właścicieli jak rękawiczki, a nad tym wszystkim tajemnicza broń Dominie Dirth.
Polecam miłośnikom fantastyki, jak i tym którzy tym rodzajem literatury się nie brzydzą. na pewno znajdą tu coś dla siebie